Super wyprawa. Gratulacje za odwagę i samozaparcie.
Bardzo dobrze napisane.
Prześlę ten opis do weterana dywizjonu 300, który był pensjonariuszem jednego z gułagów w Workucie:
http://www.polishairforce.pl/blicharski.html
Zdjęcia też robią niesamowite wrażenie.
Poniżej wspomnienia Czesława Blicharskiego dot. epizodu z łagrami, zapisane w książce "Tarnopolanina żywot niepokorny"
www.tarnopol.pl
Cały dzień schodzi na przygotowaniach do etapu. Kąpią nas, potem każą na podwórzu więziennym rozebrać się do naga (październik w Charkowie), by poddać się szczegółowej rewizji z ulubionym przez nich zaglądaniem do d..y włącznie. W zawrotnym pędzie przez ulice miasta pędzimy na rampę kolejową. Na wagonach wymalowane olbrzymie numery, nie widzę końca eszałonu, w każdym razie ja trafiłem do nr 42. Przyjmując, że do każdego wagonu wpędzali po 32 ludzi, transport liczył 1344 „zakluczonych”. W wagonie ciemno, po głosach poznaję znajomych, robiących mi miejsce na dolnej narze. Przez szpary w wagonie zawiewa chłodem nocy, marznę i dzwonię zębami w przetartym stroju narciarskim. Pociąg rusza w nieznanym kierunku, przed nim rozpościerają się całe połacie imperium sowieckiego łącznie z naszym miejscem przeznaczenia. Od straży eskortującej nas nie przenika ani słowo, z którego można by się domyśleć, dokąd jedziemy.
Sobota 5.X. - czwartek 10.X.1940.
Pociąg jedzie stosunkowo szybko, widocznie komuś się śpieszy. Na stacjach krótkie przystanki, odżywiają nas możliwie: 800 gr. chleba, drobne rybki tzw. „tiulki”, cebula, cukier i dwa razy dziennie zupa z kaszy jaglanej. Jak dotychczas w całej więziennej karierze nie byłem tak dobrze karmiony. Zimno coraz bardziej dokucza. W nocy przytulam się do śpiącego w futrze i okutanego w koc profesora gimnazjalnego z Kołomyi Dębskiego. W dzień ratujemy się dreptaniem w miejscu i „zabijaniem” rąk. Któregoś dnia mijamy Moskwę. Zmienia się krajobraz, okolice pustoszeją, coraz mniej osiedli ludzkich, coraz więcej lasów, w końcu same lasy. Po słońcu orientujemy się, że wiozą nas na północ, a więc nie Syberia a Morze Białe, może Archangielsk, Murmańsk, Wyspy Sołowieckie? Nikt niczego nie wie, pozostają domysły. Wreszcie po pięciu dniach „podróży” zatrzymują transport na bocznicy, oświetlonej reflektorami. Obok, w cieniu widoczne długie rzędy baraków. „Wyłazi!” - więc wysiadamy, woreczek na plecy i dzwoniąc zębami z zimna i trochę
z wrażenia, maszerujemy po jakichś wykrotach, by po paru minutach znaleźć się za drutami
w „zonie”. Pierwszy raz pada to słowo. Prowadzą do baraku, gdzie kotłuje się masa ludzi. W hałasie rozróżnić można słowa przekleństw w dosadnej ruszczyźnie i polskie słowa rozpaczy „okradli mnie!”.
Żulicy w swoim żywiole zaczynają urzędowanie. Teraz dopiero ktoś z „dniewalnych” mówi, że jesteśmy w Mołotowsku, 60 km na zachód od Archangielska nad samym brzegiem Białego Morza.
Tej nocy nie dali nam spać. W tym dziwnym systemie urzęduje się najlepiej nocą, jak gdyby w założeniu było ukryć swe niecne procedury w ciemnościach nocy. Rejestrują nas, wypełniają kartoteki, a komisja lekarska w osobie grubego lekarza z jeszcze grubszym papierosem, przylepionym do warg, klasyfikuje nas. Widocznie zaimponował mu mój szkielecik naciągnięty skórą, bo zakwalifikował mnie do „tiażołego fizycieskowo truda”, jako cieślę, co mu w ostatniej chwili dodałem, pouczony przez jakiegoś Rosjanina. Wreszcie w „bani”. Zbudowana z grubych bali. Z szatni zabierają nasze odzienia do odwszalni. Z woreczków wyciągamy resztki mienia. Na ten moment czekali „żulicy”, kręcący się w tłumie i węszący swe ofiary. Kradną bezczelnie. Co chwila słychać rozpaczliwe protesty okradanego. Wprawdzie władze łagierne robią rewizje, ale to raczej dla zachowania pozorów. Żulicy są tak znakomicie zorientowani w terenie, że wydarcie łupu z ich rak jest niemożliwe. Grasują bez żadnego oporu ze strony sterroryzowanych, wymęczonych więźniów, którzy tylko marzą o śnie. Jeszcze bardziej przeraził nas świat przestępczy, w którym przyjdzie nam żyć niewiadomo jak długo. To, co obserwujemy tutaj jest dla Europejczyka tak zaskakującym i potwornym w swym zezwierzęceniu, że sami się sobie dziwimy, żeśmy jeszcze nie zwariowali. Wśród tych obrazów przesuwających się przed naszymi oczami bledną wszystkie opisy i filmy widziane na wolności, chyba piekło Dantego jest freblówką w porównaniu z tym, czym nas los obdarzył. Strach przemienia się w apatię w konfrontacji z tymi zwierzo-ludźmi, z którymi przyjdzie żyć, w najlepszym wypadku, przez pięć lat wyroku. Jeszcze jakaś iskierka buntu: to nie może być pięć lat, wojna nas wsadziła do więzienia, wojna nas z niego musi wyciągnąć. Tylko, skąd znaleźć siły na przetrwanie, patrząc na otaczające mnie szkieleciki? Te i inne myśli tłoczą się
w głowie podczas kąpieli w bani. Wszyscy rzucają się na drewniane cebrzyki, jedni drugim wyrywają z rak, każdy chce dorwać się do wody ciepłej, by się wykąpać. Z początku wydawało się, że rozebrani nie będą się różnić między sobą, chyba tylko tatuażem. Złudzenie trwało krótko: „...mać ty polski pan!” A jednak nas odróżniają!
Widocznie nasze twarze są napiętnowane czymś, co działa na nich jak czerwona płachta na byka. Bici i poniewierani na każdym kroku, w końcu umyliśmy się i po wyszukaniu swoich łaszków
w stercie ubrań przyniesionych z „wszobojki”, poszedłem wreszcie do baraku, by runąć na narach i natychmiast zasnąć.
Piątek 11.X.1940.
Rano wydali nam „tałony” na chleb i na „zawtrak” i „użyn”. Kawałeczek papieru z napisem w cyrylicy ma nam zapewnić jedzenie na cały dzień. W naszych warunkach to skarb, więc zawijam go w ostatnią chusteczkę do nosa i głęboko ukrywam, bo złodziejska ręka żulika potrafi go wyciągnąć z kieszeni. Przed stołówką tłum, wszyscy forsują drzwi, wszyscy chcą wejść równocześnie, podczas gdy w drzwiach zmieścić się może tylko dwóch ludzi, wchodzących bokiem. Głód nam doskwiera, ale stoimy na boku, nie możemy się rozpychać, bo nasze pięści są słabe.
W końcu przyszła i na nas kolej. Dostaję w rękę „posudo”, zrobione z puszki po konserwach,
a w nim zupa owsiana na śmierdzącej rybie. W normalnych warunkach świnia odeszła by od tego,
a my to zjadamy z apetytem i z żalem stwierdzamy, że było cholernie mało. Łyżki nie ma, popijam
i resztki wybieram skórką chleba. Wokół słychać głośne siorbanie przetykane przekleństwami. Widok niecodzienny: uczta głodnych ludzi, na których z propagandowych malowideł na ścianach patrzą oczy tych, którzy ten raj stworzyli. Opuszczam stołówkę głodniejszy aniżeli, gdy tam wchodziłem. Kręcę się po „zonie”, ciesząc się z pozorów swobody. To już nie cztery ściany celi, tu można pospacerować sobie w granicach nieco większych ale zakreślonych drutami kolczastymi i budkami „wyżkami” strażników. Surogaty wolności: nikt nie stoi nad karkiem w latrynie, z której można korzystać do woli. Spaceruję po chodniku zrobionym z desek, bo pod nimi mokradła. Wokół za drutami las. „Siwier”.
Nie dają nam spać, wywołują nasze nazwiska, formują czwórki, otaczają striełkami, uzbrojonymi w karabiny ze sztykami, z psami i wyprowadzają nas z „zony”. Maszerujemy drogą wyłożoną balami drzewnymi, popędzają „po bystriej”. Z boku widać w świetle księżyca jakieś rozlewisko czy zalew. Trudno w tym świetle rozeznać. Przechodzimy przez długi most, wydaje się, że jesteśmy na wyspie. Po 10 km marszu zatrzymują nas przed jasno oświetloną bramą, za którą wpuszczają nas dopiero po sprawdzeniu nazwisk. Biegiem do przeznaczonego nam baraku, by znaleźć miejsce na narach najbliższych pieca. Jest to „I. uczastok”.
Sobota 12.X.1940.
Toczymy rozmowy na temat norm pracy, według których przydzielają jedzenie. Jest to dla nas kwestia tak żywotna, że przesłania nam zupełnie inne sprawy. Jesteśmy ciekawi pracy fizycznej, na którą zostaliśmy skazani. Prawdę powiedziawszy, to każdy z nas rwie się do roboty. Bezwzględna bezczynność we więzieniu dała się nam we znaki, bo rozkładała nas moralnie. Tu spodziewany się, że pracą zabijemy wszelkie dolegliwości samotnego życia w celi. Praca ma wpłynąć na poprawę samopoczucia, na skrócenie czasu oczekiwania na wolność. Poza tym intryguje nas myśl, czy jesteśmy zdolni do takiej pracy, któraby ułatwiła nam egzystencję w łagrze. Nasłuchaliśmy się wiele od starych łagierników o tym ile trzeba wywieźć ziemi, by dostać 900 gr chleba. Chleb i procenty przesłoniły nam świat. Tutaj ludzie dzielą się według talonów otrzymywanych każdego ranka od swego brygadzisty. Głód umiejętnie wykorzystywany przez bolszewików jest motorem pracy niewolniczej. Ażeby przetrzymać, trzeba żyć, aby żyć trzeba jeść, aby jeść trzeba pracować i ot zamyka się krąg bytowania łagiernika.
Nasz „stan prawny” przedstawia się następująco: na razie jesteśmy w tzw. „Kwarantannie”. Trzy baraki są oddzielone płotem z drutu kolczastego od reszty „zony”, od „uczastku”, do którego nas przydzielą po wygaśnięciu kwarantanny. Każdy barak tworzy jeden „otriad”, liczący od 400-500 ludzi. Otriadem zarządzają: naczelnik, „żawhosp” i dwóch „nariadczykow”. Wszyscy są kryminalistami, godnymi zaufania władz łagiernych. Otriad z kolei dzieli się na brygady z „bragadirem” na czele. Stan brygady jest różny w zależności od rodzaju prac wykonywanych i waha się w granicach od 12-45 ludzi (na tym kończą się wspomnienia prowadzone na bieżąco).
Naczalstwo zaczęło się krzątać przy organizacji brygad roboczych ,oczywiście, żulicy wiedli prym przy tej akcji, Sami świetnie zorganizowani orientowali się znakomicie w układach i mieli znajomości wśród zasiedziałych członków administracji łagiernej, zarówno pochodzącej z więźniów jak i z tzw. „wolniaków”. Żulicy „zamieniali się” sami brygadzistami (znane powiedzenie łagierne „Samozwańców nam nie nada, brygadirom budu ja”), bo z ta funkcją łączy się przywilej niepracowania. Do zadań brygadzisty należało wydać chleb i talony, zebrać rano brygadę i wyprowadzić ją, pod konwojem „striłków”, na miejsce pracy. W tym czasie, gdy niewolnicy pracowali, brygadzista zasiadał przy ognisku z konwojem. Przysłuchując się im z boku, gdy łaskawie dopuścili nas na chwilę do ogniska, trudno było odróżnić jednych od drugich: soczysta, piętrowa mowa - żargon łagierny nie pozwalał oddzielić od siebie: stróżów i przestępców.
Jakiś chytry Cygan upatrzył sobie nas Polaków trzymających się na boku, bo nikt nas nie chciał do swojej brygady. Postanowił zorganizować z nas brygadę dla siebie. Znał trochę język polski, bo wojował na ziemiach polskich w czasie I-szej wojny światowej. Znając z opowiadań kontrrewolucjonistów rosyjskich pozycje i rolę brygadzisty, zacząłem buntować naszych, żeby nie dali się nabrać Cyganowi i utworzyli własną brygadę. Cygan, domyślając się, przysłał do mnie żulika, który mi zagroził, że mnie wykończą gdzieś w kącie. Sterroryzowani Polacy zostali wcieleni do cygańskiej brygady pod numerem 227. (I-szy uczastok Jagryn - Łagrów).
Niektórzy obywatele polscy, prawie wszyscy Żydzi, 13 X 1940 dostali się do brygad rosyjskich, dzięki przekupstwu żulików. Tego samego jeszcze dnia „wyfasowali” nowe kufajki i wałowane spodnie i poszli na roboty, nam natomiast nie pozwolili wyjść na roboty, ponieważ byliśmy ubrani po europejsku, co mogłoby być kontrpropagandą dla nich, a nie chcieli nam wydać roboczych
ubrań. Skończyło się na tym, że zamiast do miasta, gdzie można było skombinować coś do zjedzenia, wygnali nas na plażę, gdzie wyławialiśmy olbrzymie pnie drzew od dawana przebywające
w wodzie. Tutaj miałem możność obserwowania żulików przy „pracy”. Podchodzili do drzewa
z wielkim krzykiem, wzywali innych do podniesienia, a gdy już ciężar spoczywał na ramionach naszych, wycofywali się sprytnie, doprowadzając często do wypadków. Jedną z pierwszych ofiar był młody chłopak, może 18-letni nazwiskiem Potocki, który ugiął się pod ciężarem i tak nieszczęśliwie upadł, że potłuczonego trzeba było odstawić do „zony”. Szybko wyciągnąłem wnioski z systemu pracy niewolniczej i postanowiłem oszczędzać się.
Niewyleczona egzema dokuczała mi. Ropa uchodząca z ran na pośladkach, przylepiała się do spodni tak, że przy każdym schyleniu pękała skóra w innym miejscu, dając ujście ropie po nogach do butów. Gdy wracałem sztywnym krokiem z pracy, „dobrotliwy” striłok podganiał mnie uderzeniem kolby.
Następnego dnia „naczalnik otriada” ogłosił, że można pisać do domu, cóż kiedy nie można zmaterializować tego przywileju, bo nie było papieru, kopert, nie wspominając atramentu. Znalazłem kawałek grubego papieru z worka po cemencie, ktoś użyczył kawałeczek ołówka chemicznego. Uszyłem kopertę i napisałem do Kazi, którą wtedy nazywałem Mirą. Inni mniej szczęśliwi musieli zadowolić się korą z brzozy, na której mogli napisać, że czują się dobrze, a jak ich rodziny to interpretowały, Bóg jeden raczy wiedzieć. Po siedmiu latach miałem się dowiedzieć, że list „zza grobu” doszedł do rąk adresatki, rozwiewając plotki o mojej śmierci w kwietniu 1940.
Jako brygadę ogólną posyłali nas do różnych robót. M.i. kopaliśmy rowy odwadniające, sypaliśmy wały ziemne. Normy były tak wyśrubowane, że nie można było marzyć o ich wykonaniu, o czym szybko się przekonałem. Chciałem się wypróbować na co mnie stać. Po 12 godzinach uczciwej pracy, przy wieczornym obmiarze przez dziesiętnika okazało się, że wykonałem 30% normy. Zrozumiałem, że nie tędy droga, że trzeba tak pracować, by dać ze siebie tylko tyle wysiłku, aby uzyskanym pożywieniem zregenerować utraconą siłę. Przekroczenie tej delikatnej granicy, spowodowane mirażem większej pajki za większy wysiłek, kończyło się szybko wpadnięciem w kategorię „dochodiagów”, tj. Ludzi wycieńczonych fizycznie do tego stopnia, że po kilku tygodniach kończyli w rowie za „zoną”. Przy kopaniu rowów staliśmy przez cały dzień w wodzie. Z początku ratowałem się suszeniem onuc przy ognisku, ale gdy striłok odpędził nas od ognia, zrezygnowałem z tego komfortu. Zaczęły mi puchnąc nogi, zjawił się chroniczny katar. Wracaliśmy z pracy jak lunatycy utrzymywani w ruchu jedynie myślą odpoczynku, czekającego nas w baraku. Drut, użyty zamiast dratwy przy uszyciu naszego obuwia, zwanego „cze-te-zetam!” (były to łapcie zrobione
z opon traktorów produkowanych w Czelabińsku, w fabryce „Czetezet”) wżerał się w stopę, która była jedną raną. Skąd ja miałem jeszcze siłę na odmawianie różańca, na palcach zamiast paciorków i patrzenie w niebo, szczególnie w czasie wschodu słońca moimi, kaprawymi oczami, trudno było wtedy nad tym zastanawiać się. Może to właśnie owe niezapomniane wschody słońca na dalekiej północy, może ów niepowtarzalny seledyn na dalekim horyzoncie, gdzieś od strony bieguna północnego, utrzymywał mnie na powierzchni człowieczeństwa? W mój różaniec wplątywały się inne paciorki, paciorki długich przekleństw wyrzucanych jednym tchem z ust striełka poganiającego nas. Dwie różne modlitwy otwierały nowy dzień pracy na dalekiej północy.
Któregoś dnia, chyba przy końcu listopada, zbudzony rano do pracy, z trudem otwarłem powieki. Kolega, który spojrzał na mnie w nikłym świetle żarówki, pozdrowił mnie na „dzieńdobry” suchym stwierdzeniem „ale spuchłeś”. Tak to od niego wyszło naturalnie, jakby pytał, czy mam papierosa? A na mnie podziałało to zupełnie podobnie. Gdzieś tam resztki chęci życia dobijały się do świadomości, że to serce nawala. Przyglądałem się swoim nogom: od kolan do kostki pulchne wałki. „No, mamy z ciebie męczennika za sprawę narodową” zdobyłem się na auto-drwinę, „inni dłużej się trzymali” dopowiedziałem sobie z nutką żalu.
Wtedy właśnie przyjechała do naszego łagru jakaś komisja lekarska. Chyba to drwiny, pomyślałem sobie, gdy nas zmęczonych po powrocie z pracy, w nocy ustawiali w szeregu przed obliczem komisji. Zacząłem przeklinać moją opuchliznę, którą mogę tylko zarobić na przyspieszenie mego końca. Gdy jednak zobaczyłem, że lekarz uczciwie zabiera się do badania i już kilku przede mną przeznaczył do tzw. „słabosiłki”, wstąpiła we mnie nadzieja. Lekarz, starszy pan, powiedziałbym nawet dystyngowany, spojrzał na mnie, na moje opuchnięte nogi i twarz. „Polak?” Na moją twierdzącą odpowiedź pada decyzja, do słabosiłki, na lekką pracę przy zaliczeniu 50% wykonania normy za 100%. Boże! Miesiąc życia przede mną! Dowiedziałem się, że był to znany lekarz z Moskwy, skazany za zabójstwo wiarołomnej żony. Wyrobił sobie mocną pozycję w łagrze tak, że jego orzeczeń nikt nie kwestionował. W „San-gorodku” używano nas do prac porządkowych, rąbania drzewa na trzaski. Dostawaliśmy jeść trzy razy dziennie i nieco więcej chleba, co przy leniuchowaniu musiało wywołać dodatnie skutki zdrowotne. Obrzęki zaczęły znikać, egzema ustępować. W tym głodowym świecie łagiernym doznałem nieoczekiwanej radości: wpadła mi w ręce dodatkowa pajka chleba. Przy stole (a jakże! tu były stoły w stołówce) jadłem obok, jak się później z rozmowy okazało, Tatara, który w administracji pełnił jakąś funkcję. Wszczął ze mną rozmowę, z której dowiedział się, że jestem Polakiem. Wstając od stołu, niby zapominając zostawił pajkę chleba, lekko odsunąwszy ją w moją stronę. Zrobił to tak delikatnie i szybko, że nie miałem możności podziękować mu za ten hojny dar. Wziąłem ją z pewnym zawstydzeniem, świadczącym o moim powrocie do zdrowia. Z dotychczasowej praktyki łagiernej zauważyłem, że Tatarzy wyjątkowo sympatycznie odnosili się do nas, do Polaków.
Dobre ma to do siebie, że krótko trwa. Wróciłem do brygady po miesięcznym „odpoczynku” w „San-gorodku”. Czułem się tak, jakbym otrzymał nowy wyrok skazujący. Znów brud, wszy, tłok i głód. Wokół srożyła się zima. Szalały wiatry północne, usypując dookoła baraków tak wysokie zaspy, że idąc do latryny trzeba było kopać tunele w śniegu.
Minął miesiąc od wysłania listu do Kazi. W tym miesiącu postanowiłem skierować list do osoby „neutralnej”, by nie komplikować życia moim rodzicom. Napisałem do ciotki Staszki w Petrykowie, po której nazwisku nie mogli dojść do ojca. Poprosiłem młodego Bukowińca nazwiskiem Berezowski, by mi cyrylicą napisał ów list, zawiadamiający o moim pobycie w łagrze. 13.XII. oddałem go do cenzury. Zastosowałem taki dziwny szyfr, że obawiałem się, czy ciotka coś z tego zrozumie. Po latach dowiedziałem się, że ciotka domyśliła się i co chodziło o doręczyła list ojcu. Okazało się, że był to pierwszy znak życia ode mnie.
Z naszej brygady złożonej z obywateli „bywszej Polszy” nie mieli wiele pożytku. Mnie nie dali błysnąć talentem „płotnika”, zresztą wątpliwym zawodem, zadeklarowanym przy rejestracji po przybycie do łagru. Pędzili nas teraz do wyrąbywania pokrywy lodowej dookoła słupów mola portowego. Grubość lodu przekraczała dwa metry. Niedaleko widać było coś w rodzaju suchego doku, z którego wynurzały się kształty łodzi podwodnej. Jestem pewny, że żaden wywiad na świecie nie wiedział w tym czasie o istnieniu „łagiernej” stoczni, budującej łodzie podwodne. Gdy zawiało drogi używali nas do odśnieżania. Tuż przed Bożym Narodzeniem rozstawili nas na drodze, co wykorzystałem i odbiłem się trochę od brygady, by spokojnie udawać, że pracuję. Do brygady zbliżyła się jakaś komisja, złożona z wyższych oficerów NKWD. Jeden z nich zatrzymał się przy mnie. Twarz inteligentna, rysami nie przypominająca Rosjanina. Zapytał mnie czy jestem Polakiem. Na moją twierdzącą odpowiedź, usłyszałem „żebym się trzymał, bo niedługo wyjdę na wolność” i z tym odszedł. Po powrocie do łągru dowiedziałem się, że komisję prowadził płk. Orłow. Fantazja moja podpowiedziała mi, że może ten Orłow był Polakiem, których wielu pracowało w NKWD pod kierownictwem Dzierżyńskiego. Przyznać musze, że tych parę słów wypowiedzianych przez kogoś noszącego nienawistny mundur, mimo wszystko podbudowało mnie na jakiś czas.
Straciłem rachubę czasu do tego stopnia, że o świętach Bożego Narodzenia powiedział mi pop prawosławny rosyjski Szumski, zapraszając mnie na skromny poczęstunek z paczki otrzymanej od swoich wiernych. Był w niej kawałek pokruszonej margaryny, jedyny tłuszcz od wielu miesięcy. Pop odsiadywał wyrok już trzeci z kolei. Za każdym razem, gdy kończyła się kara otrzymywał „dobawkę” pięcioletnią. Podziwiałem jego spokojna, godną wiarę. Zachowywał się w sposób budujący otoczenie, nigdy nie korzystał z pomocy, oferowanej mu przez jego współwyznawców w brygadzie. Dla mnie były to smutne święta. W tym czasie, gdy w dalekiej chociaż zniewolonej ojczyźnie zasiadano do wieczerzy wigilijnej, by połamać się opłatkiem, tutaj byliśmy jeszcze w katordze, a gdy wracaliśmy do łągru, rozszalałą się zamieć śnieżna. W tym czasie nasza brygada została przemianowana na 146-tą i nary nasze przytykały do jedynej kontrrewolucyjnej brygady rosyjskiej nr 145. Obie nasze brygady pędzono do pracy razem, pod oddzielnym konwojem, który nas nie opuszczał nawet w odrutowanych miejscach pracy, podczas gdy brygady kryminalistów odstawiał konwój tylko do bramy, skąd odbierał je pojedynczy striłok. Nie wiem, czy brygada nr 145 lepiej pracowała od nas, czy tez była bardziej tolerowana przez swoich ziomków z administracji łagru, w każdym razie oni wyrabiali normy a my nigdy. Z końcem stycznia połączono obie brygady, co wcale nie wpłynęło na ożywienie stosunków między nami. Z grubsza można by powiedzieć, że uwięzieni inteligenci rosyjscy nie wyzbyli się swego szowinizmu i nawet w łagrze chcieli nas traktować jak swoich, jak obywateli „Prywislańskiego Kraju”. Uważali, że „wróciliśmy” na łono Rosji, a to, ze dokonali tego nasi wspólni prześladowcy, jakoś umykało ich uwagi. Stąd dochodziło do częstych zatargów z nimi. Szczególnie zapalne były moje dyskusje z moskiewskim „zaszczytnikiem” - adwokatem, kończące się zawsze jego przypomnieniem, że my Polacy nigdy nie wyjdziemy z łagrów i moja odpowiedzią, niezbyt zresztą parlamentarną, że on i jemu podobni zdechną tutaj, a o nas upomni się Europa. Ta „Europa” omal-go doprowadziła do szału. Raz nawet cisnął we mnie deską. Budowaliśmy wtedy potężne kesony z bali sosnowych, które następnie, po przebiciu skorupy lodowej dookoła nich, opuszczaliśmy na dno portu. Przy tej robocie zdarzyła się wypadek, którego protagonistami byli dwaj Bukowińczycy: Rusin Danyło i Żyd Majer, obaj z naszego transportu stanisławowskiego. Ja z Danyłą byliśmy na szczycie „riażu” - kesonu, gdzie cieliśmy belki na miarę szerokości kesonu. Następnie Danyło zrzucał na dół odżynki wielkości półmetrowej. W pewnym momencie usłyszeliśmy krzyki z dołu, że zabity został człowiek. Okazało się, że Danyło, nie sprawdziwszy czy ktoś jest na dole, zrzucił dwumetrową końcówkę. Zbiegłem na dół, nie wiedząc kto z naszej brygady jest ofiarą. Gdy uniosłem głowę, poznałem Majera, który skonał na mych rękach.
Pod takim samym specjalnym dozorem znajdowała się jeszcze jedna brygada kontrrewolucyjna, złożona z wyższych oficerów Krasnej Armii. Dozwolono im na noszenie mundurów, oczywiście bez dystynkcji, co jednak nie przeszkadzało im w przestrzeganiu wewnętrznej dyscypliny. Zwracali się do siebie z poszanowaniem stopni wojskowych. Stosunki między naszymi brygadami były chłodne jeżeli w ogóle dochodziło do jakiś kontaktów. Chyba obawiali się rozmów z nami ze względu na łagierne NKWD.
Wielu z nich siedziało za rzekome powiązania z wywiadami kapitalistycznymi. Nie widać było po nich załamania lub objawów wrogości do systemu, który ich tu wsadził, Schludni, czyści, dbający o swój wygląd zewnętrzny odbijali korzystnie od reszty otoczenia rosyjskiego w łagrze.
Ten brak rozczarowania do władzy sowieckiej, a właściwiej, do komunizmu w takiej sytuacji niezrozumiały dla normalnego człowieka uderzył mnie ze szczególną mocą u spotkanego w tym łagrze ex-studenta medycyny ze Lwowa, chyba Ukraińca, który uciekł przed wojną do ZSRR.
W chwili słabości zwierzył mi się. Siedział za komunizm w Polsce, urlopowany z więzienia z powodu złego stanu zdrowia postanowił skorzystać ze sposobności i udać się do raju po nagrodę. Tu czekało na niego przesłuchanie, więzienie, w końcu łagier, który doprowadził go do statusu „dochodiagi”. Zapytałem się, czy w dalszym ciągu uważa się za komunistę, a jeśli tak, to jak sobie tłumaczy postępowanie władz komunistycznego państwa wobec niego. Komunistą nie przestał być, słusznie go zamknęli, bo zdezerterował z frontu walki z kapitalizmem. Jak tu rozmawiać z takim człowiekiem i do tego stojącym nad grobem? Jedyne wytłumaczenie jakie znajdowałem, czego przed nim nie kryłem, to, ze komunizm był dla niego ostatnią wiarą, poza którą to, niczego więcej nie było.
Było mroźno w styczniu i lutym 1941 r. Było dużo wypadków odmrożeń, co zazwyczaj kończyło się kalectwem a często śmiercią z powodu gangreny. Pomocy lekarskiej nie było. W baraku, tuż przy wejściu, leżeli z poodmrożonymi kończynami, ciało im gniło, smród wypełniał barak. Widok tych ludzi był groźnym memento dla nas, wychodzących do pracy, niedostatecznie ubranych, praktycznie bez obuwia, bo czyż te „czetezety” zasługiwały na miano obuwia?
26-go lutego 1941 wezwano mnie do komendy łagru, gdzie ku memu radosnemu zdziwieniu, dowiedziałem się, że przyszła paczka do mnie. Wysypali jej zawartość na stół. Zobaczyłem bańkę aluminiową, w której ojciec zabierał kawę do służby. Zorientowałem się, że paczka pochodzi z domu. A więc żyją i co jeszcze ważniejsze, są na miejscu, czyli uniknęli wywózki. Widok tej banieczki sprawił mi większą radość aniżeli, cenna w moich warunkach, zawartość całej paczki. Przybliżyła mi dom i przemówiła do mnie tylko dla mnie zrozumiałym szyfrem Nie pokazali mi opakowania, z którego mógłbym dowiedzieć się czegoś o nadawcy, skąd nadana, czyj charakter pisma na opakowaniu itp. itp., drobne szczegóły wiele mówiące. Oprócz smalcu w bańce, były tam letnie półbuciki, białe lniane spodnie i pokruszone ciastka. Jakże wymowne zestawienie zawartości tej upragnionej paczki z domu! A więc list mój doszedł i z niego przyjęli to, co chciałem im przekazać: „Nie martwcie się, nie jest mi tu źle”. Kompletnie nie zdają sobie sprawy z tego, gdzie i w jakich warunkach się znajduję. Lepiej dla nich. Z jednej strony cieszyłem się, z drugiej natomiast z jaką autoironię patrzyłem na te letnie spodnie i trzewiki, w których można było paradować po tarnopolskim korsie ale nie pod kręgiem polarnym.
W parę dni później otrzymałem list od Kazi, który wprawił mnie w osłupienie. „Opisz mi florę
i faunę okolic, w których się znajdujesz”. Wokół szaleje zima, kapie mi bez przerwy z nosa, odmrożone palce i policzki a ona mnie prosi o opis flory! Schowałem list do woreczka, zawieszonego na szyji. Gdy będzie mi ciężko na sercu, zaglądnę do niego: tyle beztroski i... niewinności bije
z niego, że aż działa ożywczo. Jeszcze raz pomyślałem sobie: dobrze, że nie mają wyobrażenia
o tym, co kryje się za nazwą łagru.
W marcu przerzucili nas do budowy drogi w tundrze. Ścinaliśmy drzewa, które następnie mościliśmy na zmarzlinie, przez którą przenikała woda. „Kładliśmy oczyszczone z gałęzi grzewa, jedno
obok drugiego i tak powstała droga do nikąd. Widocznie niewiele mieli pociechy z naszego wysiłku, bo wkrótce przerzucili nas do innej roboty. Nazwali nas brygadą szkolną, ciesielską i zaczęliśmy budować magazyny.
Rzadko przenikały do nas wiadomości ze świata. Coś widocznie zaczynało się dziać przy końcu kwietnia, bo po powrocie z pracy zagonili nas śpiących do izby sanitarnej, gdzie dostaliśmy zastrzyki przeciw tyfusowi. Rozeszły się pogłoski, że Niemcy wkroczyli do Finlandii. Jakby na potwierdzenie tych plotek zobaczyliśmy następnego dnia wysoko na niebie drobne srebrne punkciki samolotów. Striłkowie mówili, że to „Germańcy”. W tym mniej więcej czasie ustały drwiny, jakimi nas hojnie obdarzano. Gdy nasza brygada szła do pracy zawsze witały nas drwiące okrzyki w rodzaju „Polsza nastupaje na Germańca”. Teraz jakby się to im znudziło, a może coś się zmieniało? Rozeszły się plotki, że wkrótce usuną z rejonu Mołotowska wszystkie brygady kontrrewolucjonistów i Polaków, by wysłać je „na skład” gdzieś za Peczorę. Stamtąd już tylko do nieba. Gdy 5.V.1941 wywoływali nas na etap, zdążyłem napisać list do Kazi, w którym bez owijania w bawełnę powiedziałem, że wiozą nas „na skład”, że to koniec. Udało mi się przekazać list ukraińskiemu kołchoźnikowi, wypuszczonemu „na wolność” w nadziei, że gdzieś po drodze rzuci ten list do skrzynki pocztowej. Do rodziców nie miałem odwagi napisać.
Z „peresylnego uczastku” powieźli nas na stację a stamtąd 600 km transportem kolejowym do Wołogdy. Miejsce zesłania wielu Polaków z poprzednich Powstań. Śladu ich pobytu nie znalazłem, choćby ze względu na rodzaj ... wycieczki krajoznawczej jaką odbywałem. We więzieniu w Wołogdzie młody NKWD-owiec przyjmując mnie, spytał z jakiego artykułu siedzę. Usłyszawszy, że jestem Polakiem i do tego „perebieszczykiem”, powitał mnie serdecznie po rosyjsku: „Żałko, czto tiebia nie ubili!” Jako dodatkowy odruch sympatii, przy rewizji zabrał mi list Kazi, rzecz niepraktykowana, bo więzień miał prawo do posiadania listów otrzymanych w łagrze. Z żalem za listem i z politowaniem dla szowinisty zacząłem nowy etap kariery więziennej. Po takim powitaniu można się było spodziewać wszystkiego w tym ponurym więzieniu. Nie wiedzieliśmy, czy to etap przejściowy, czy tu będziemy odsiadywać wyroki. Przyznać się muszę, że po łagiernych trudach uśmiechało mi się czekające mnie leniuchowanie. Sprawa wyjaśniła się, gdy wymieszano nas z miejscowymi więźniami, którzy nam powiedzieli, że nasz pobyt tutaj nie będzie długi. Rzeczywiście po kilku dniach powieźli nas samochodami przez miasto inna trasą, w rezultacie czego znaleźliśmy się na przystani rzecznej. Czekał nas „spływ” rzeką Suchomia, na której kołysał się antyczny stateczek z wielkim kominem z przycumowanymi kilkoma płaskodennymi barkami. Wkrótce znaleźliśmy się pod pokładem barki, gdzie na kilkuset więźniów czekały rzędy dwupiętrowych prycz. Po wpuszczeniu nas po drabinkach, szybko zamknięto wejście tak, że światło dzienne dochodziło przez nieliczne otwory w burcie barki. Wchodząc na barkę zauważyłem na pokładzie liczne posterunki strełków. Na rufie barki urządzili prowizoryczną latrynę. Pod pokładem tłoczył się różnorodny i różnojęzyczny tłum. Z zewnątrz przenikały odgłosy pracy marynarzy. Popłynęliśmy w dół rzeki w kierunku wschodnim. Zacząłem wierzyć plotkom mówiącym o „składzie umarlaków” za Peczorą. W ciągu dnia pod pokładem duszno, a w nocy zimno. Karmią nas słoną rybą, rzadko wydzieląc wodę. Raz, czasami dwa razy dziennie wypuszczają nas grupami do latryny. Wtedy doskwierające nam bez przerwy pragnienie staramy się zaspokoić łapaniem wody z rzeki do garnuszka. Jest w tym trochę hazardu. Na spuszczany na sznurku garnuszek czyha na pokładzie striłok, usiłując sztykiem przerwać sznurek. Wzięliśmy się na sposób. W jednym miejscu spuszczamy garnuszek na wabia, podczas gdy z następnego otworu wydobywamy wodę. Nie zawsze udaje się dostać łyk, tak złowionej wody. Nie odbywa się to bez przepychanki i bójek. Po kilkunastu dniach takiego wojażu po Suchomii, kompletnie wyczerpani i wycieńczeni zatrzymaliśmy się przy pomoście jakiejś przystani, akuratnie przy publicznym szalecie. Po powierzchni wody płynęły ludzkie ekstrementy, co wcale nie przeszkadzało nam w połowie wody. Nie zrażano się tym, że znajdowano kawałki ludzkiego kału wyciągniętego z rzeki w garnuszku z wodą. Po raz pierwszy zaspokoiłem pragnienie właśnie z takiego garnuszka. Dowiedzieliśmy się, że dobiliśmy do portu nad Płn. Dźwiną w Kotłasie.
Kotłas to stolica łagiernego państwa rozciągającego się na terenie autonomicznej republiki Komi. Tu znajduje się punkt rozdzielczy dla obozów w Workucie i Peczorze.
Kończył się maj. Po kilku dniach zostaliśmy przetasowani według im tylko znanego klucza. Spotkałem tu po raz pierwszy więźniów z Wilna, Wilejki, Głębokiego, Swięcian, Nowogródka i wielu innych więzień z Wileńszczyzny. Przyjechali tu z pierwszego więzienia, jeszcze w porządnych ubraniach, jeszcze odcinający się swym wyglądem od łagiernego otoczenia i stąd przedmiot pożądania ze strony żulików. Niewiele udało się wskórać żulikom, bo Wilniuki chłopaki na schwał, trzymali się solidarnie i nie dali się sterroryzować. Załadowano nas do wagonów towarowych i pojechaliśmy wyraźnie na północ. Jechaliśmy linia kolejową zbudowaną przez naszych żołnierzy, wziętych do niewoli we wrześniu 1939. Po kilku dniach kolebania na zwichrowanych torach dojechaliśmy do ostatniej stacji tej linii w Kożwie, już nad brzegiem Peczory. Spotykamy się
z Litwinami, Łotyszami i Estończykami pospiesznie ewakuowanymi z więzień w ich państwach zaanektowanych przez bolszewików. Oni też „prosili” o przyłączenie do ZSRR. Ewakuacja przypadła na ten sam czas, kiedy nas wywożono z Mołotowska. Coś się święciło, tylko nie wiedzieliśmy co. Trzymają się dobrze, szczególnie prezentują się dobrze Łotysze, trzymający się kupy. Obóz niewielki. Rozmieścili nas w „pałatkach” - namiotach, w których nary prowizoryczne, zrobione były z grubszych gałęzi drzew. Wokół las a nie ma desek! Wszędzie rzuca się w oczy prowizorka, tylko wyżki solidnie zbudowane, a na nich ochrona z ciężkimi karabinami maszynowymi. To też coś nowego.
O wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej dowiedzieliśmy się na drugi dzień po tym historycznym wydarzeniu. Zbudziły nas salwy karabinów maszynowych i krzyki rannych. Kule bzykały wokół nas, więc schowaliśmy się pod narami. Nasze polskie „pałatki” stały w ostatnim rzędzie, najdalej od bramy. Dopiero, gdy wszystko ucichło dowiedzieliśmy się, że Łotysze dowiedziawszy się o wybuchu wojny, wyrwali pale z nar i ruszyli na ochronę łagru, na bramę. Naprzeciw nich wyszedł dowódca ochrony i zaczął strzelać z nagana, na co odezwały się karabiny maszynowe umieszczone na wyżkach. Trudno nam było zrozumieć Łotyszy, co chcieli uzyskać tym nieprzemyślanym wyskokiem? Brak doświadczenia łagiernego, a może prowokacja? Z miejsca zaostrzył się stosunek strełków do nas. Wśród Rosjan i innych narodowości sowieckich zauważyliśmy objawy dziwnego zachowania: w sprzeczce wynikłej z żulikami usłyszeliśmy, że jak przyjdą „Germańcy” to oni się z nami załatwią. A więc byliśmy świadkami przeorientowania się sowieckich ludzi.
Z jednej strony wzrastająca nienawiść strełków do nas, a z drugiej strony zapowiedź rozprawy
z nami, gdy łagier oswobodzą Niemcy.
Znaleźliśmy się między przysłowiowym młotem i kowadłem tu, tak daleko od Pana Boga.
Na Peczorze podstawiono barki. Olbrzymia rzeka przejmująca mnie strachem. W podnoszącej się mgle nie było widać drugiego brzegu. Ogarnęło mnie przygnębienie, jakbym widział Charona zapraszającego mnie do przeprawy. Stamtąd, gdzie nas wiozą nie ma już powrotu, to koniec. Nawet gdy by tu doszli Niemcy, to i tak załatwili by nas żulicy.
Powtarzaliśmy podróż z Wołogdy, tylko że teraz płynęliśmy Peczorą. Cieplej, bardziej dokuczające pragnienie, pojawiają się komary i muszki uprzykrzające nam życie. Strełkowie źli jak osy, mierzą nas wzrokiem nieukrywającym nienawiści. Płyniemy w dół rzeki, następnie wpływamy
w dopływ Peczory, rzekę Usa. Jeszcze nie koniec mordęgi, bo z Usy wpływamy w jej z kolei dopływ o dziwnej nazwie Inta. Dokładnie w 23 rocznicę moich urodzin, 5.VII.1941 znaleźliśmy się w bazie. Następnego dnia (trudno określić, kiedy tu jest dzień a kiedy noc, bo słońce zachodzi na godzinę) wściekłe strełki pędzą nas im tylko znanymi ścieżkami przez tundrę. Skakaliśmy po pływających na bagnie balach i gałęziach drzew, spod których wytryskiwała brudna, bagienna woda. Kolumna rozciągała się, konwojenci co raz wścieklejsi, a szczególnie ich komandir, wymachujący i grożący rewolwerem, potężnym naganem. Krzyczy do nas, że podczas gdy na froncie giną najlepsi synowie radzieckiej ojczyzny, on tutaj musi pilnować niegodnych życia zdrajców ojczyzny. Pod wieczór tego piekielnego marszu, usłyszeliśmy huk wystrzału na końcu kolumny. Okazało się, że strełok postrzelił z karabinu Polaka z Warszawy, który nie nadążał za kolumną. Rannego w nogę wzięli koledzy na sklecone z gałęzi nosze i nieśli jęczącego z bólu, podganiani przez „bohaterskiego” strełka.
W świetle, niewiadomo nocy czy dnia doszliśmy do „uczastka” Bolszaja Inta. Tu, pierwsza wiadomość o przedłużeniu roboczego dnia do 12 godzin i zaostrzenie reżimu łagiernego. Padliśmy na ziemię tam, gdzie kto stał i zasnęliśmy.
Po rannym „padiomie” - pobudce zobaczyliśmy, że byliśmy w łagrze, za drutami. Łagier chyba niedawno „otwarty”, bo zewsząd wieje prowizorką. Brak baraków, stoją rzędy „pałatek” - namiotów. Kto z nas wytrzyma rygory polarnej zimy w namiotach? Zaprowadzili nas przed komisję lekarską. Bada nas sympatyczna pani w średnim wieku, oczywiście więźniarka. Bardzo grzecznie, aż dziw bierze, jak się uchowała w tym bandyckim światku? Gdy przyszła moja kolej, spojrzała na moją wychudzoną fizis i spytała po rosyjsku na jaką chorobę narzekam? Odpowiedziałem po polsku, na brak wolności. Zrozumiała, uśmiechnęła się i odpowiedziała, że z takim nastawieniem przeżyję ten łagier. Podziękowałem jej za to. Oboje zachowywaliśmy się względem siebie, jakby nie przestały obowiązywać nas kanony europejskiej grzeczności, tutaj za kołem polarnym. Z rozmów z rosyjskimi kontrrewolucjonistami dowiedziałem się, że ta lekarka nazywała się Nikołajewa, siostra rzekomego zabójcy Kirowa. Sformowano z nas Polaków brygadę i wysłano na „lesopował” - ścinka drzew. Na dalekiej północy w czerwcu wybucha coś, co jest kondensacją dwóch pór roku, nagle miesza się wiosna z latem. W Bolszoj Incie znalazłem się w samym środku tego fenomenu przyrody. Zazieleniła się tajga a tylko w bagnie przezierała rdza wody, przed piciem której przestrzegali nas doświadczeni łagiernicy. W krzakach leżały jeszcze ostatnie płaty śniegu, a w południe upał, ale nie można rozebrać się, bo w powietrzu aż czarno od muszek, które wciskają się nawet pod powieki. Do tego dochodzą chmary komarów. Przed jednym i drugim nie broni nas dym z mokrych gałęzi, palonych na ognisku. Wracamy do łagru z opuchniętymi twarzami.
W sam dzień moich imienin dosięgła mnie gorączka malaryczna, która zwaliła mnie z nóg przed pałatką tak, że nie mogłem już nawet dowlec się do nar, pozostając bez przytomności na stercie heblowin. Leżałem tam chyba trzy dni, ratowany tylko „kipiatkiem” podawanym przez kolegów, idących i wracających z pracy. W tym czasie dobiegła końca budowa pierwszej ziemianki, do której zanieśli mnie Wilniucy. Po tygodniu dołączyłem do brygady, pracującej w „zonie”, przy pokrywaniu ziemianek dachem. Wreszcie pracowałem „po specjalności”, jakoże przy pierwszej rejestracji podałem się za cieślę. Ledwie wyszedłem z malarii, przyplątał się szkorbut „cynga”.
Z trudem radziłem sobie przy gryzieniu mokrego chleba, kiedy zęby tańczyły i chwiały się pod nieprawdopodobnym kątem. Ratowaliśmy się sami, przyrządzając kiszonkę z igliwia sosnowego („kislota”), którą piliśmy przed wyjściem do pracy. Piliśmy ze wstrętem, ale na skutek kuracji nie trzeba było długo czekać. Nie wszyscy jednak wychodzili ze szkorbutu, który atakował cały organizm. U mnie skończyło się na wrzodach na nogach, ale inni umierali w ziemiankach, bez żadnej pomocy lekarskiej. Jeszcze raz wróciła trzydniowa gorączka malaryczna, na którą nałożyła się dyzenteria „ponos”. Aby uzyskać zwolnienie lekarskie z pracy, trzeba było pójść ze starszą wiekiem sanitariuszką za barak i udowodnić, po zdjęciu spodni, obecność krwi w kale. Z jakim wstydem ściągałem spodnie, prosząc stara Rosjankę, by się odwróciła. Minęło tyle miesięcy katorgi, a człowiek wciąż nie mógł wyzbyć się „burżuazyjnych przesądów”. Zaskoczona i zdziwiona Rosjanka nawet mnie nie „zrugała”.
Chmury muszek nie pozwalały nam podziwiać niepowtarzalnego piękna lata w tajdze. Z początkiem sierpnia przeniknęła do nas wiadomość o zawarciu układu Sikorskiego z rządem sowieckim. Puścił farbę jeden ze „strełków”. Nic się jednak nie zmieniło w traktowaniu nas przez władze łagierne, jedynie Litwini, Łotysze i Estończycy patrzyli na nas z zazdrością, hołubiąc nadzieję, że w ślad za nami i im przypadnie to szczęście.
Przez cały sierpień budowaliśmy ziemianki, którym powoli ustępowały pałatki, a wraz z nimi wychodziła prowizorka. Powstawał prawdziwy łagier. Pracował ze mną Danyło z Bukowiny, który jakoś utrzymał się przy polskiej brygadzie. Poduczył się trochę języka polskiego i tworzyliśmy zgodną parę ciesielską. Wieczorami siadaliśmy przed ziemiankami, bo nie można było zasnąć, wciąż było jasno, jak w dzień. Noc polarna trwała krótko. W jeden z takich wieczorów oficer straży granicznej estońskiej, potężnego wzrostu, wciąż w resztkach munduru, dostał ataku serca. Nie wyszedł z niego i po paru godzinach położyli go pod „wyżką” za zoną, by tam odleżał 24 godziny, zanim go wyniosą w tajgę, parę kroków od drutu kolczastego. Pod koniec sierpnia Danyło wywołał mnie z ziemianki, by pokazać mi zorzę polarną. Spojrzałem przed siebie i zobaczyłem żółte plamy i... nadziałem się na ścianę, krzycząc, że niczego nie widzę. Kurza ślepota, tego jeszcze brakowało! Zamiast zorzy polarnej - kurza ślepota! Koledzy traktowali żartobliwie tę dolegliwość, twierdząc, że teraz przy ciuciubabce nie trzeba-by zasłaniać oczu.
Gdzieś daleko toczyła się wojna. Od czasu do czasu dochodziły do nas komunikaty wojenne z nazwami opuszczonych przez bolszewików miast. Równocześnie wieści o okrucieństwach Niemców dokonywanych na jeńcach rosyjskich i ludności na Ukrainie i Białorusi. Powoli, pod wpływem propagandy, zmieniały się sympatie dla „Germańca”, na którego przyjście tak wielu obywateli sowieckich czekało, w miejsce której pojawiał się swoisty patriotyzm sowiecki, a może raczej rosyjski. Minął sierpień, przyszedł wrzesień, a w naszej sprawie niczego nowego. Rosła nasza niecierpliwość. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co znaczy zima za kręgiem polarnym, a w przypadku zwolnienia, gdy mróz skuje rzeki, nie ruszymy się stąd aż do wiosny. Jakoś nie widziałem siebie w drugiej łagiernej zimie. Współwięźniowie Rosjanie poczynali sobie drwić z nas, nie ufając w szczerość układów politycznych, zawieranych przez ZSRR.
8-go września dzień Urodzin Matki Boskiej. Pracowałem przy obróbce drzewa. Przede mną,
w tym samym szeregu to samo robił żulik z Leningradu, Korol, a za mną Danyło. W pewnym momencie usłyszałem krzyk Danyły z równoczesnym świstem, przelatującej obok mojej głowy, siekiery Korola. Wściekły żulik udawał, że mu siekiera wyleciała z ręki. Wydało się szybko, że Żyd z Sosnowca Eisenberg zrobił mi wśród żulików renomę przedwojennego prokuratora z zemsty za to, że stopowałem jego bluzganie na przedwojenną Polskę. „Prokurator” wśród żulików to najbardziej znienawidzona funkcja reżymu sowieckiego, nic więc dziwnego, że siekiera żulika miała załatwić jego pretensję do tego urzędu, a ja tym żarliwiej odmawiałem swój różaniec.
I znów zmienili nam robotę. Bosymi nogami mieszę glinę w pobliskiej cegielni. Zaczynają się chłody. Atmosfera wśród Polaków naładowana oczekiwaniem. Widząc braki obuwia w łagiernym magazynie, czego dowodem byli łagiernicy zostający w ziemiankach „po rozzutości” tzn. z powodu braku „czetezetów”, wyrzuciłem swoje chodaki za druty i nie poszedłem do pracy. Nie uwierzyli moim zapewnieniom, że mi skradziono w nocy moje „czetezety” i wpakowano mnie do karceru. Karcer to więzienie wewnątrz więzienia, jakim jest łagier. Rozebrany do bielizny, zamknięty wśród najgorszej szumowiny kryminalnej, żywiony tylko 300 gramową pajką chleba. Przygarnęli mnie do siebie Łotysze, z którymi jakoś broniliśmy się przeciwko szykanom żulików. Po trzech dniach wypuścili mnie, dając mi resztki „czetezetów”, które trzeba było wiązać drutem i pognano mnie z powrotem na cegielnię. Tak przeszedł wrzesień, a my wciąż czekaliśmy na wykonanie umowy lipcowej